... WIECZNIE (NIE) ŻYWY
 
Są kolorowe i czarno-białe, statyczne i dynamiczne, lotne i przyziemne, przyjemne i straszne, (podobno) wieszczące przyszłość i zwykłe, odzwierciedlające po prostu nasze małe codzienne potyczki z życiem.
Tak, mowa o snach. Ileż to litrów inkaustu wylali ludzie różnych profesji zgłębiając tajemnicę snu. Czy to psycholog/psychoanalityk, czy astrolog, czy śmiertelnik bez specjalizacji na wizytówce (człowiek bez właściwości?) - wszyscy zastanawiają się nad tajemnicą snów. I tłumaczą je (ba, tworzą senniki!), choć według mnie ciągle nieprzekonująco.
Ten sen zaczął się absurdalnie niewinnie. W domu mojej babki, kolebce rodu, odbywało się spotkanie grupy znajomych. Było więc parę osób, byłem ja, była moja żona - Beata. Ot, zwykły zlocik znajomych, których łączy pewna idea i sposób postrzegania świata. Wszystko toczyło się utartym, standardowym trybem znanym z rzeczywistego funkcjonowania na jawie. Bez niespodzianek. Do czasu...
O szarej godzinie, gdy dzień mocuje się jeszcze z nocą, rozległo się pukanie do drzwi. Głośne i natarczywe (kolbami w drzwi załomocą...).
"Rewolucja jest jak nieproszony gość: przychodzi zawsze nie w porę, odchodzi zawsze za późno i marnuje ci całe popołudnie" - pomyślałem (i cud, że zapamiętałem).
Ktoś otworzył drzwi i do środka weszło trzech ludzi. Do reszty zbaraniałem (ur. 21 marca), bo jednym z nich okazał się nie kto inny jak... Lenin. Pozostałych nie znałem (może nie rozpoznałem), ale nie mógł to być nikt inny jak wierni komuszy towarzysze personifikacji Rewolucji, którzy wspólnie zepsuli niejedno popołudnie milionom bliźnich. Ale to już refleksja dzisiejsza, we śnie nikt nie był specjalnie zdziwiony przybyciem "wiecznie żywego".
Gdy nadeszła pora spoczynku, żona rozlokowała wszystkich po izbach, alkierzach, bawialniach, a i dla nas przygotowała posłanie w jednym z pokoi.
Nadeszła noc.
Nic mnie nie zbudziło. Nic zewnętrznego w każdym razie, może jakiś wewnętrzny impuls. Wprost na łóżko wpadała przez okno smuga księżycowego światła. Beaty obok mnie nie było. Zadrżałem, nie bardzo wiedząc z zimna czy napięcia.
I wtedy otworzyły się drzwi, a w progu ujrzałem żonę. Zrobiła ruch ręką i po pościeli potoczyła się ku mnie głowa Uljanowa (pamiętacie państwo scenę z końskim łbem w satynowej pościeli w "Ojcu Chrzestnym"?).
- Coś ty zrobiła?! - wrzasnąłem.
- Oberżnęłam mu głowę - odparła spokojnie.
Łysa skóra czaszki na zdekapitowanej głowie połyskiwała w blasku lunicznego światła.
Ogarnęła mnie przeraźliwa panika. Gorączkowo myślałem, jak wykręcić nas z tej zbrodni i nie dać się zamknąć za byle Lenina.
Wówczas pomyślałem o innych uczestnikach naszego zlotu. Może coś poradzą. Wypadłem z pokoju i popędziłem do izby, w której spali koledzy. Pchnął drzwi doń prowadzące i... stanąłem jak wryty. Moi znajomi pozbawiali właśnie głowy drugiego z towarzyszy Lenina. Bezgłowy korpus pierwszego leżał spokojnie na podłodze w rosnącej kałuży krwi.
Mój legalistyczny rozum nie zniósł tego napięcia i uruchomił procedurę rozbudzania.
I obudziłem się. Już świtało. Beata spała, a na pościeli nie dostrzegłem śladów, które mogłyby świadczyć o tym, że wydarzenia tej nocy były czymś więcej niż marzeniem sennym.
"Freud miałby pole do popisu" - pomyślałem.
Dla pewności spojrzałem jeszcze na dłonie mojej żony...


Dariusz Magier
POWRÓT
 
© Dariusz Magier. Prawa autorskie zastrzeżone.
Pierwodruk: ...wiecznie (nie) żywy, "Myśl Twórcza", nr 4, s. 9.