A {color: #000000;} A:link {color: #000000; text-decoration:none} A:visited {color: #000000; text-decoration:none} A:hover {color: #000000; text-decoration:none; color:#FF0000}
PROWINCJA INTELEKTUALNA |
Zacznijmy
od lampy. Lampa w ciemną noc można żyć pięknie wiem to i czasem potrafię wystarczy iskra by zapalić lampę rzecz w tym by była pełna nafty Niech lampą będzie człowiek. Samoistną, z wbudowaną baterią. Rodzi się, kształtuje, latami ładuje ten swój jednorazowy akumulatorek, by móc wreszcie zaświecić. To, jak zaświeci, ile mroku wokół siebie rozproszy, zależy właśnie od kształtu i baterii – słowem od tego, jak wykorzystany został czas przeznaczony na kształtowanie abażuru i ładowanie akumulatora. Cóż komu po lampie zbytnio rozpraszającej światło i nie usuwającej mroku? Co po lampie, której bateria wyczerpie się zaraz po włączeniu. Nic. Nulki – jak mawiała Babcia Oleńka w Hłaskowej „Siekierezadzie”. Podobnie jest z człowiekiem. Pomówmy o człowieku świadomym. Wiem, świadomość boli. Im większa, tym ból silniejszy. Ale ból jest potrzebny. Czytałem gdzieś o genetycznej mutacji, która wystąpiła w pewnej indyjskiej rodzinie – nie odczuwają bólu. Okazuje się, że przyczyniło się to do całkowitej deformacji ich ciał: są pokiereszowani, podrapani, mają powykręcane członki, które kiedyś wywichnęli, skręcili, lecz nie odczuwając bólu nie mogli ich ponastawiać i w wieku trzydziestu lat wyglądają jak powykręcani artretyzmem i kalectwem starcy z żebraczej konfraterni. Podobnie ból egzystencji, ból intelektualny – rozwija, dzięki niemu przezwyciężamy urazy, podnosimy się i przechodzimy na wyższy stopień świadomości. Od intelektualnego homo erectus do homo sapiens. Niby ten sam homo, a waga jakościowa zupełnie inna. To tak jak powiedzieć „Ecce homo” o Chrystusie i „Ecce homo” o Barabaszu. Pojawia się szeroko rozumiany człowiek kulturalny. Co to jednak znaczy w dzisiejszych czasach? Otwartość na wdzięki tego świata może przytępić nasze zmysły, utrudnić wynajdywanie rzeczy najwartościowszych, ba, obserwacja zdobyczy współczesności i mimowolne porównywanie ich z przejawami kultury minionej, możne nas przywieźć ku przekonaniu, żeśmy tylko karłowatymi dziećmi olbrzymów. I pojawia się pytanie, czy każdego w pewnym momencie życia ogarnia pesymistyczna myśl, że wszystkie najlepsze książki zostały już napisane, najlepsza muzyka skomponowana, a filmy nakręcone? Narasta wówczas nieodparta pokusa odrzucenia tego, co współcześni twórcy mają nam do zaproponowania. Pokusa przestawienia się na tryb offline, czyli eskapistyczną wewnętrzną emigrację do świata, który – co prawda – znamy jak własną podszewkę, ale za to wiemy również, że „coś” jest warty. Nie przeraża wówczas zamknięcie się w swojej pracowni alchemicznej, zajęcie miejsca w fotelu oświetlonym dyskretnym światłem lampy i zerknięcie ku regałom z księgozbiorem. Ba, wizja ta staje się co najmniej kusząca, co w porównaniu z – jak się zdaje – schyłkowym okresem współczesnej cywilizacji europejskiej, również dziwić nie może. Możemy narazić się na zarzut płynący z kręgów własnej niszy ekologicznej, że umywamy ręce, że psychoza nieuchronności klęski strawiła nas na tyle, iż – niczym na katowski topór – z Shakespeare’em w rękach czekamy aż dziesięciotysięczny odcinek „Złotopolskich” zabije w nas tę resztkę okcydentalizmu, która jeszcze gdzieś tam w głębi naszych serc się tli. Ale czyż nie jest to właśnie największy przejaw naszej kultury? Tej, która onieśmielała barbarię swym poziomem, mocą wiary, nonkonformizmem, dzisiaj będącym jednym z grzechów głównych – jako postawa radykalna. Gdyby Chrystus nie był radykałem nie byłoby Odkupienia. Gdyby pierwsi chrześcijanie rozpoczęli dialog z Neronem – nie staliby się posiłkiem dla lwów, ale też ich krew nie wzmocniłaby fundamentów Kościoła. Gdyby nie klasztory Irlandii związki z grecką i rzymską myślą filozoficzną zostałyby ostatecznie zerwane, a nieukształtowany nią barbarzyńca zbudowałby Europę, jaką strach sobie nawet wyobrazić. Dlatego owego zamknięcia się w świątyni własnej kultury nie należy traktować jako rejterady z pola walki o przyszłość, raczej jako powrót do źródeł, próbę przywdziania najlepszej z dostępnych dla naszej kultury zbroi. Nie po to by zwyciężyć bitwę, w to trudno bowiem już uwierzyć, ale po to by wygrać wojnę – wojnę o to, co dla człowieka indywidualistycznej cywilizacji łacińskiej najważniejsze. Kojące offline to oczywiście nie zamykanie się przed wszystkim co nowe. Wbrew naszym czarnym wizjom poza kulturą masową istnieje jeszcze życie. I są też jego przejawy, choć trzeba niekiedy trochę więcej wysiłku, by się do nich dokopać przez warstwy śmiecia i informacyjnego szlamu. Offline to tama przed tym szlamem, przed zalewem informacji dezaktualizującej się szybciej, niż okres krzepnienia super glue, przed infantylizmem i intelektualną prowincją z trudem wegetującą pod grubą warstwą żelu. Ten limes należy utrzymać, te mury nie runą, nie obawiajmy się, bardowie żenady nie mają charyzmy Jacka Kaczmarskiego. Wbrew chwilowym napadom czarnowidztwa, kultura nie musi przekształcić się w mitycznego węża Ouroborosa pożerającego swój ogon. Nadal można pisać doskonałe, odkrywcze książki, komponować cudowne dźwięki, oddawać przy pomocy sztuki aspekty człowieczego życia. Wielu ludzi robi to każdego dnia. Łatwo to przegapić w strumieniu kulturowej popeliny. Ale i na to jest sposób – znajdź to, co wartościowe, i nastaw na dostępność w trybie offline. A potem kontempluj do woli. To nic nie kosztuje. Bez abonamentu i bez impulsów. Nie istnieje granica poznania! Choć raz wydawało mi się, że do niej dotarłem. Tylko się wydawało, ale jeśli was to interesuje, to rzecz miała miejsce w Wielkopolsce. Piłem od paru dni. Atak przyszedł niespodziewanie. Zgięło mnie wpół. Próbowałem jeszcze walczyć. Nadaremnie. Druga fala słabości nadeszła jak nieuchronny poranny kac. Kufel z piwem wysunął się z zesztywniałej dłoni i spadł na blat baru. Po gładkiej powierzchni w kolorze ciemnego orzecha popłynęła struga jasnożółtej cieczy. Rozejrzałem się po opustoszałej o tej porze knajpie i podjąłem męską decyzję. Z trudem zsunąłem się ze stołka i wytoczyłem na zewnątrz. Mimo wszystko mroki przedporanka nieco mnie zaskoczyły. Okazało się, że świat nadal jeszcze istniał. W tej chwili mało mnie to jednak obeszło. Wolałem skupić się raczej na pracowitym przebieraniu nogami, by zwalczyć w sobie wszechogarniającą niemoc i senność. A i tak nie udało się nie stracić poczucia czasu... I wtedy dotarłem do ostatnich domów w mieście. Miejsce wydało mi się znajome. Tak, już nie miałem wątpliwości. Oto zbliżałem się do kresu Poznania... |
Dariusz Magier |
POWRÓT |
© Dariusz
Magier. Prawa autorskie zastrzeżone. Pierwodruk: Prowincja intelektualna, „Kozirynek”, nr 1/2007 |